Wakacje 2017 to dla naszej rowerowej pary – Niny i Patryka – niezapomniany czas. Rozpoczęcie wspólnego maratonu przez życie zaowocowało trzytygodniową wyprawą z sakwami przez włoską część Alp, Włochy, Słowenię oraz Chorwację. Za nimi mnóstwo przewyższeń, niesamowite widoki i przyjaźni ludzie. Kolejna porcja bezcennego doświadczenia i motywacji do kolejnych wyjazdów! Zapraszamy do przeczytania relacji i wczucia się w ten gorący klimat 🙂

PS. Ten wpis to dla mnie – Niny – przede wszystkim pamiątka. Jeśli przetrwasz tekst do końca – bardzo się cieszę! Jeśli pooglądasz zdjęcia – też mi miło… Na pewno kolejne relacje z wypraw będą miały formę video!

Ku przygodzie!

O takim wyjeździe myśleliśmy z Patrykiem od dłuższego czasu. Popedałować gdzieś dalej i na dłużej. Mamy za sobą wypady z sakwami (wzdłuż polskiego wybrzeża) czy bikepacking (np. SOG, 1000 jezior), które głównie miały mnie wdrożyć w temat takich wyjazdów i ich specyfiki, a Patryka nauczyć jak to jest jeździć z kobitą 🙂 Doświadczony w solowych wypadach lub w męskim gronie, musiał przeżyć traumę jazdy z kobietą u boku i m.in. nauczyć się nagle hamować, gdy zobaczyliśmy urocze leśne stworzonko, cykać zdjęcia wszędzie i wszystkiemu, kremować się nawilżającymi specyfikami na noc, co by skórka nie wyschła 🙂

Znaliśmy się już z wyjazdów – swoje preferencje podczas jazdy, zegary dobowe (Nina rano nie istnieje, Patryk wieczorem to nieznośny typek). Świadomość swoich słabych i mocnych stron, wzajemne uzupełnianie… nic tylko jechać w podróż. Zaznaczam, że nigdy w życiu nie byłam za granicą, nie licząc Czech, gdzie śmigaliśmy na singletrackach. Także przyszła i moja pora odkrywania świata, od razu na grubo!

Z pakowaniem nie było większych problemów – zorientowani w klimacie i nastawieni na konkretne warunki, skompletowaliśmy ubrania i życiowe niezbędniki sakwiarza. Patryk zapakował dwie 15 l sakwy jedzeniem z Polski. Własne jedzenie daje niezależność. Nie trzeba desperacko szukać sklepów czy modyfikować trasy, bo akurat nie ma dziś nic na kolację. Oczywiście zapytacie, a co z wodą? Akurat z tym nie było żadnego problemu, ale o tym później. W sakwy zapakowaliśmy: makarony, sosy w proszku, zupki chińskie, olej, płatki owsiane, kaszki, bakalie, wiórki kokosowe, kisiele, budynie, żele, batony, koks (mieliśmy giga zapas z prezentów ślubnych :)). Można rzec – na bogato. Po wymagającym dniu trzeba uzupełniać pospalane kalorie, a następnego dnia rano dobrze rozruszać żołądek konkretnym posiłkiem. OK, i nie zapomnijmy – to trzeba było targać, a zaczęliśmy naszą podróż na ostro – od razu w Alpy.

Mój notatniczku…

Postanowiliśmy, że nie będziemy rozpisywać się każdego dnia, co się działo. Podsumujemy nasze wrażenia, dzieląc relację na kraje, w których mieliśmy przyjemność kręcić. Nasz „krajowy” rozkład jazdy wyglądał tak: Chorwacja – Słowenia – Włochy – Słowenia – Chorwacja. Kręciliśmy w dniach 26.08 do 16.09. Z Polski do Chorwacji i z powrotem jechaliśmy autobusem, nasze rowery były odpowiednio rozkręcone i spakowane. Wystartowaliśmy 25 sierpnia 2017 r. najpierw żegnając rodzinny Mińsk Mazowiecki i udając się pociągiem na dworzec autobusowy przy Warszawie Zachodniej.

Podróż do Zagrzebia trwała kilkanaście godzin i była trudna. Ekipa kierowców średnio sympatyczna, nieco nieogarnięta. Nieumiejętne umiejscowienie mojego roweru spowodowało jego wypadnięcie z luku bagażowego. W środku, na pokładzie – jak dla mnie – było niewygodnie i ciasno.  Z autobusowego telewizorka na dobranoc puszczono nam piorący mózg film klasy B ze Stevenem Seagalem. W nocy nie każdy miał ochotę spać i rozmawiał ciszej lub głośniej. Szalone postoje po nocy na stacjach paliw, gdzie przerwę mieli także pasażerowie innych autobusów. Kolumny ludzi, sprinty do toalet i cisza między nami, dziwny klimat 🙂 Około 2.00 w nocy opuszczamy pokład w Zagrzebiu na lokalnym parkingu. W sumie to w pośpiechu zabieramy wszystko z autobusu, gdyż wąsaty kierowca jest niecierpliwy… Staramy się zwinnie złożyć rowery, przypiąć sakwy i… kręcimy pierwsze kilometry.

Zagrzeb nad ranem, gdy jeszcze ciemno, to na szczęście niezbyt ruchliwa stolica. Widać życie i ludzi kręcących się po klubach, ale drogi są spokojne, więc na przyzwyczajenie się do ciężaru sakw mamy sporo czasu. Na stacji paliw kupujemy dużo wody. Ładujemy ją w bidony i gromadzimy butelki. Szczególnie do gustu przypadła nam sztywna i pojemna butelka wody „Jana” – którą przywieźliśmy z powrotem aż do Polski 🙂 Chyba wielu sakwiarzy ma podczas wyjazdu swoje ulubione butle! Chorwację poznajemy przez ok. 35 km – po czym przekraczamy granicę ze Słowenią.

Słowenia

Kraj wita nas pełnym słońcem, malowniczymi widokami i upałem! Temperatura max. potrafi osiągać 38°C – pot leje się strugami, słońce szybko łapie na skórze, a my nawadniamy się hektolitrami wody i koksu. Jeździmy drogami asfaltowymi, niektóre bliżej miast są ruchliwe, ale trafiamy także na boczne, prawie puste, ale zadbane ścieżki. Od pierwszego dnia mijamy wielu kolarzy, głównie szosowców, solo lub w teamach. Kraj mistrza Sagana może pochwalić się dobrą infrastrukturą i kulturą kierowców, gdzie kolarz jest na drodze respektowany; nie jest przeszkodą, tylko normalnym uczestnikiem ruchu. Kierowcy potrafią miło pokibicować, można odczuć, że rowerzyści są stałym elementem dróg. Nie wszędzie na wyjeździe czuliśmy się tak „dopieszczani” 🙂

Do tego podjazdy w takich warunkach – wymagania, jakie postawiła przed nami trasa na początek, były trudne. Jeszcze nie przyzwyczaiłam się do ciężaru sakw, plecy bolą – potrzeba kilku dni, aby wejść w rytm sakwiarza. Jazda pod górę z sakwami to wyzwanie i fizyczne i psychiczne. „Mielenie” 3km/h w upał, wrażenie stania w miejscu, ból nóg – znajdzie się coś na dobitkę mięśni i duszy.

Na szczęście trudy rekompensują piękne widoki, soczysta zieleń lasów, złote pola i mili ludzie na trasie. Nikt nie odmówił nam wody, mogliśmy spokojnie nalewać do pełna nasze butelki. Czasem dostawaliśmy jakieś bonusy, jak przepyszne lokalne śliwki  od gospodarza czy inne owoce. Nie mogliśmy również narzekać na gościnę Słoweńców. Mieliśmy rozbić namiot za drewnem opałowym przy lesie w małej miejscowości, ale pewna Pani sama do nas przyszła, przerażona czy mamy na czym spać, zwłaszcza, że pogoda nie zapowiadała się dobrze. Zaprosiła nas do siebie, tam poznaliśmy jej męża kolarza ( w sumie tam chyba każdy kręci :)), udostępnili nam garaż.

Zakryta przestrzeń na nocleg to marzenie. Deszcz i wiatr mogą w nocy straszyć jak chcą! Poczęstowali nas gorącą herbatą i ciasteczkami. Patryk walczył z jakimś toksycznym żukiem, a ja zajadałam się lokalnymi pomidorkami 🙂 Wielu mieszkańców mając nawet małe podwórko do dyspozycji, ma swoje uprawy warzyw i owoców. I jak się domyślacie – wszystko smakuje inaczej, lepiej 🙂 Po powrocie trudno odnaleźć ten sam smak w warzywach czy owocach. Noc zleciała spokojnie, a z samego rana ruszamy dalej w trasę. Bardzo szybko weszłam w tryb sakwiarza – rower był moją jadalnią, suszarnią, siłownią…

Słowenię zapamiętam także z lokalnych piekarni, gdzie za dobrą cenę można kupić kawał dobrej buły! Zaopatrywaliśmy się w lokalne przysmaki i były idealnym paliwem dla mięśni na postojach. Najlepsze piekarenki to te w małych miastach, gdzie około południa aktywność mieszkańców zamiera, okiennice pozamykane, nie widać nikogo. Okoliczny kościół dzwoni, a jego dudnienie słychać w małych, wąskich uliczkach – dźwięk rozchodzi się dosłownie po ścianach. Niby mało ważne doświadczenie, ale na mnie zrobiło to wrażenie, miało to swój urok…

Na postojach spontanicznie zagadują nas inni rowerzyści, polecają trasy czy ostrzegają przed trudnościami. Zainteresowani nami są także lokalsi – mieszkańcy; pytają skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy, żegnają dobrym słowem i czasem robią zdjęcia. Dość często spotykamy „punkty odrodzenia” , czyli pijki, skąd można do woli brać wodę pitną. Na Słowenii najlepszy nocleg zaliczyliśmy na dziko przy rzece Sava. Poranek tam był przepiękny – ptaki czy czaple buszujące na brzegu, poranna kąpiel w zimnej wodzie i piękny wschód Słońca. Pierwsza noc, a chciało się tam zostać!